czwartek, 14 lipca 2011

Chiang Mai part 1

Krótki lot i z Bangkoku przenieśliśmy się na północ Tajlandii, do Chiang Mai, miasta szczególnie lubianego przez backpackersów. Wg prognoz pogody miał być ulewny deszcz, burza i 20C. I tak przez kolejne 3 dni, czyli cały nasz pobyt. Bosko!

Lotnisko w Chiang Mai jest małe, szybko odebraliśmy bagaż i został nam znaleziony transport. Ochrona lotniska ugadała w naszym imieniu shared taxi. Dosiada się reszta pasażerów i w drogę. W tzw międzyczasie okazało się, że kierowca nie ma pojęcia gdzie jest nasz hotel, angielskiego praktycznie nie zna, na szczęście współpasażerka tłumaczy mu po tajsku gdzie mamy jechać (a przynajmniej mamy nadzieję, że tłumaczy) i ostatecznie jako ostatni lądujemy przed hotelem.

Szybko rzuca się w oczy, że Chiang Mai jest sporo biedniejsze niż Bangkok. Jak się później okazuje ma to swoje odzwierciedlenie w cenach, które są niższe niż w innych odwiedzanych przez nas miejscach w Tajlandii. Panuje tu spokój, brak wieżowców, brak intensywnego ruchu, kto by pomyślał że to trzecie co do wielkości miasto w Tajlandii.

Pogoda jednak nie jest taka straszna i postanawiamy wybrać się do Maesa Elephant Camp, czyli ośrodka dla słoni. Więcej o nim można dowiedzieć się tu: http://www.maesaelephantcamp.com/index.html Oglądamy pokazy słoni, tu głównie dzieciaki będą zachwycone, słonie grają w piłkę, malują etc Później czas na przejażdżkę na słoniach po dżungli, co jest podobno hańbą dla każdego podróżnika. Cóż, ja zawsze chciałam zobaczyć jak to jest. :P Dosiadamy naszego mamuta (fotki wyjaśnią czemu mamut) i zaczynamy naszą przejażdżkę. Zabawa przednia i tu warto wspomnieć, że nikt słonia nie bił jak to można przeczytać w niektórych relacjach z takich przejażdżek (choć akurat nie z miejsca w którym byliśmy). Sam zwierzak robi sobie przerwy kiedy chce, co w praktyce oznacza, że zatrzymuje się jak namierzy odpowiednie zielsko do żarcia. Standardowo kupujemy banany dla słonia (nie widziałam, żeby ktoś nie skorzystał), oglądamy słonice z dziećmi i dobiega końca nasz pobyt w Maesa Elephant Camp. Jedziemy jeszcze na farmę storczyków, reszta dnia mija nam na poznawaniu miasta i pysznej tajskiej kuchni. :)

Shared taxi






Słoń artysta ;)


Nasz mamut.









Typowa dla Tajlandii plątanina kabli.


czwartek, 7 lipca 2011

Bangkok, drugi dzień w Azji

Szybko oswoiłam Bangkok. Przed wyjazdem obawiałam się, że będę nieco zagubiona w tym wielkim i ruchliwym mieście. Nic bardziej błędnego. Ludzie mili, przyjaźni, chętnie pomagają. Trzeba tylko uważać pytając o drogę, gdyż Taj nawet jak nie zna odpowiedzi, to i tak nam coś doradzi. A to że w przeciwnym kierunku... cóż. Całkiem niegłupim pomysłem jest wzięcie na lotnisku darmowej mapy Bangkoku, ja niestety podekscytowana tym, że po raz pierwszy moja noga stanęła w Azji, mapy nie wzięłam. Nawigacja nie zawsze działa, więc pozostały minimapki w przewodniku.

Na szczęście taksówki są taniutkie, a czasem i darmowe. Z Chinatown do Wielkiego Pałacu jechaliśmy za free. Warunkiem było wejście po drodze do krawca i jubilera. Taksówkarz od razu zaznaczył, że nie musimy nic kupować, ot mamy iść i się tam porozglądać a on za to dostanie talony na benzynę. U krawca było ciężko. Długo nie dawał za wygraną pokazując kroje marynarek, materiały, wykończenia. Z jubilerem poszło gładko. Sam sklep wielki, każdy klient dostaje "przewodnika". Ogląda kamienie, proces wytwarzania biżuterii a wreszcie samą biżuterię. Pierwsze pytania, skąd jesteśmy. Mówię "from Poland" i wielki uśmiech "France". Nie wiem jak można tak usłyszeć. Prostuję, że jednak z Polski. Tym razem przewodniczka zrozumiała, że z Holandii. Uśmiech nieco mniejszy. Niestrudzenie tłumaczę, że z Polski i zrozumiała... Uśmiech zniknął, czyli pewnie nasi rodacy zbyt rozrzutni nie są i już wiedziała, że nic nie sprzeda. Rozejrzeliśmy się po salonie i w drogę. Taksówka czekała (a miałam pewne obawy, że nas wystawi) i parę minut później byliśmy już przed Wielkim Pałacem.

Teraz już standardowe zwiedzanie pałacu. Bierzemy mapkę i przeciskamy się przez tłumy. To zdecydowanie najbardziej zatłoczone miejsce, w jakim byliśmy w Tajlandii.












Nie mogło zabraknąć "świątynnego" kota. Zwierzaki łażą sobie spokojnie po największych zabytkach, nikomu to nie przeszkadza.

Z Grand Palace pojechaliśmy do Vimanmek, dawnej letniej rezydencji króla. Pałac w Chmurach, bo tak można przetłumaczyć nazwę Vimanmek, jest wykonany w całości z drewna tekowego bez użycia ani jednego gwoździa. Jego budowę rozpoczęto na wyspie Ko Si Chang, jednak z powodu zamieszek w Zatoce Tajlandzkiej przeniesiono go do Bangkoku. 

Wnętrze Pałacu Vimanmek zwiedza się z przewodnikiem, są grupy anglo- i tajskojęzyczne. Czekaliśmy kilka minut i już zebrała się nasza. Niestety we wnętrzach zdjęć robić nie można. Aparaty zostawia się w przeznaczonych do tego schowkach. Po skończonym zwiedzaniu można wrócić i zrobić fotki pałacu z zewnątrz.



Chlebowiec rosnący przed Vimanmek 

Ostatnim naszym celem na ten dzień był dom Jima Thompsona, Amerykanina zafascynowanego Tajlandią. Dom piękny, urządzony w tajskim stylu. Wewnątrz bogata kolekcja chińskiej porcelany z czasów dynastii Ming, oryginalne meble, aż chciało by się tam zamieszkać. Ciekawostką są wysokie progi między poszczególnymi pokojami, miały utrudnić dostęp duchom. Podobnie jak w Pałacu Vimanmek, tak i tu zwiedzanie wnętrz odbywa się z przewodnikiem, zdjęć robić nie można.

Te uśmiechy to nie tylko do zdjęcia.






Domek dla duchów. Jeszcze do tej pory są często spotykane w Tajlandii. Tajowie wierzą, że budując dom zabierają miejsce duchom. Dlatego aby nie budzić ich gniewu stawiają dla nich takie domki. Chciałam zabrać taki (tylko nieco mniejszy) do Polski. Ale przerósł mnie logistycznie jego transport.


I na koniec jeszcze kilka zdjęć z ostatniej nocy w Bangkoku. O 3 jechaliśmy na lotnisko. Kolejny cel północ.


Inna strona Chinatown.



Tajski lans. :D

Nasz hotel, wbrew pozorom był super. :)



Lotnisko. Bye bye Bangkok.

środa, 6 lipca 2011

One night in Bangkok

Podobno Bangkok albo się kocha, albo nienawidzi. Ja zdecydowanie należę do tej pierwszej grupy. Miasto duże, ruchliwe, oferujące setki atrakcji. Dość egzotyczne, ale mimo to łatwe w oswojeniu. Nowoczesne drapacze chmur przeplatają się ze świątyniami. W oczy rzucają się cukierkowe taksówki (czemu nikt w Warszawie nie wpadł na taki pomysł, przełamały by ponurość tego miasta), wszechobecne tuk-tuki i chaos. Motocykl przepychający się przez tłum na bazarku? Norma, wszyscy grzecznie się rozchodzą. Ktoś jedzie pod prąd - pełen luz i spokój.

Nocą miasto zyskuje drugie życie, pasy ulic zajmowane są przez stragany z jedzeniem, rozstawiane stoliki. Na ulicach tłumy. Szalone imprezy, ping pong show, mężczyźni wyglądający jak kobiety. Są ulice które nie zasypiają nigdy. :)

W Bangkoku mieszkaliśmy w Chinatown i był to dobry wybór. Niewielu tam turystów, a jednocześnie blisko największych atrakcji.

Poniżej kilka zdjęć z mojego pierwszego dnia w Bangkoku.




Chinatown

Bazarek w Chinatown. Ktoś głodny?



 Nasz tuk-tuk


 Wat Traimit

Wat Pho - Świątynia Leżącego Buddy



Leżący Budda w całej swej 46 metrowej okazałości. Pan w żółtej koszulce koniecznie chciał być na tym zdjęciu, usnął tam na 15 minut.

Stópki.



 Chinatown nocą