Lotnisko w Chiang Mai jest małe, szybko odebraliśmy bagaż i został nam znaleziony transport. Ochrona lotniska ugadała w naszym imieniu shared taxi. Dosiada się reszta pasażerów i w drogę. W tzw międzyczasie okazało się, że kierowca nie ma pojęcia gdzie jest nasz hotel, angielskiego praktycznie nie zna, na szczęście współpasażerka tłumaczy mu po tajsku gdzie mamy jechać (a przynajmniej mamy nadzieję, że tłumaczy) i ostatecznie jako ostatni lądujemy przed hotelem.
Szybko rzuca się w oczy, że Chiang Mai jest sporo biedniejsze niż Bangkok. Jak się później okazuje ma to swoje odzwierciedlenie w cenach, które są niższe niż w innych odwiedzanych przez nas miejscach w Tajlandii. Panuje tu spokój, brak wieżowców, brak intensywnego ruchu, kto by pomyślał że to trzecie co do wielkości miasto w Tajlandii.
Pogoda jednak nie jest taka straszna i postanawiamy wybrać się do Maesa Elephant Camp, czyli ośrodka dla słoni. Więcej o nim można dowiedzieć się tu: http://www.maesaelephantcamp.com/index.html Oglądamy pokazy słoni, tu głównie dzieciaki będą zachwycone, słonie grają w piłkę, malują etc Później czas na przejażdżkę na słoniach po dżungli, co jest podobno hańbą dla każdego podróżnika. Cóż, ja zawsze chciałam zobaczyć jak to jest. :P Dosiadamy naszego mamuta (fotki wyjaśnią czemu mamut) i zaczynamy naszą przejażdżkę. Zabawa przednia i tu warto wspomnieć, że nikt słonia nie bił jak to można przeczytać w niektórych relacjach z takich przejażdżek (choć akurat nie z miejsca w którym byliśmy). Sam zwierzak robi sobie przerwy kiedy chce, co w praktyce oznacza, że zatrzymuje się jak namierzy odpowiednie zielsko do żarcia. Standardowo kupujemy banany dla słonia (nie widziałam, żeby ktoś nie skorzystał), oglądamy słonice z dziećmi i dobiega końca nasz pobyt w Maesa Elephant Camp. Jedziemy jeszcze na farmę storczyków, reszta dnia mija nam na poznawaniu miasta i pysznej tajskiej kuchni. :)
Shared taxi
Słoń artysta ;)
Nasz mamut.